Viktoria przysłała nam poruszającą relację z Winnicy. Opisuje jak wygląda życie mieszkańców pod bombami i swoją pracę tłumaczki-wolontariuszki Czerwonego Krzyża. Przytaczamy ją w opracowaniu, w obszernych fragmentach:
O piątej rano 24 lutego jeszcze nie wierzyłam, że zaczęła się wojna. O szóstej zaczęliśmy pakować niezbędne rzeczy, ale nie spiesząc się, tak na wszelki wypadek. Nikt nie przypuszczał, co stanie się kilka godzin później. Już pomiędzy godziną 8 a 9 usłyszeliśmy bardzo głośny wybuch, jakby pod naszym oknem, ale okazało się, że trafili w skład amunicji w odległej o 20 kilometrów Kalinówce. W mieście zawyły syreny. Od tego momentu życie się zmieniło, myśleliśmy, jak się ratować, gdzie i czym wyjechać, no i czy warto. Pierwsze dwa dni upłynęły nam jak we mgle, nie spaliśmy, budziliśmy się co półtorej godziny na dźwięk syren alarmów przeciwlotniczych. Siostra, która ma 10 lat, strasznie się bała. Zapewniałam ją, że jest bezpiecznie, że nic się nie stanie, a ona spytała mnie: „skoro tak bezpiecznie, to dlaczego trzęsą ci się ręce?”. Okazało się, że nie kontrolowałam ich zupełnie... - opisuje Viktoria pierwsze chwile po rosyjskiej inwazji.
Uciekać czy nie?
Rodzina Viktorii zdecydowała nie wyjeżdżać do Polski. Z różnych powodów: po pierwsze - trudno było uwierzyć, że to, co się zaczęło, dzieje się naprawdę, a po drugie – rodzice nie mają samochodu, który wytrzymałby tak długą drogę, na szosach były korki, brakowało benzyny. Bali się też o dom, o bliskich, którzy zostają...
Zadzwonili krewni z Mariupola, ciocia łkała do słuchawki. Prosiła żebyśmy przyjęli ją z dziećmi u siebie. Oczywiście, że nie odmówiliśmy. Nasi sąsiedzi wyjechali w pośpiechu, zostawili otwarty dom, a w nim szarego chudego kota – zabraliśmy go do siebie, teraz mieszka z nami. Złoszczę się, bo nie rozumiem, jak mogli go zostawić. Przecież też było mu strasznie, prawie dwie doby był całkiem sam, póki nie usłyszeliśmy, jak miauczy – nie kryje oburzenia studentka.
Cały czas myśli Viktorii biegną do Łodzi, do uniwersytetu, studiów na anglistyce. To zrozumiałe: trzeci rok, ostatni semestr, licencjat, szkoda... Ale są sprawy ważne i ważniejsze.
Wojna w Ukrainie
Viktoria: Postanowiłam zostać tu i pomagać, jak mogę. Trudno powiedzieć, czy robię dużo dobrego dla Ukrainy i czy jestem dzielna. Staram się, ale przyznaję, że czasem ogarniają mnie wątpliwości, czy nie mogłabym więcej. Zawsze wtedy wspominam babcię, która opowiadała o wojnie, o niemieckim czołgu na naszym podwórku. Ona by nie zrozumiała, gdybyśmy teraz wyjechali. Nigdy by nam nie wybaczyła...
Według Viktorii, widać jak na dłoni, że Ukraina zaczęła wierzyć w swoje siły i w swoich obywateli. Jej chłopak próbował zaciągnąć się do oddziału obrony terytorialnej, ale go nie przyjęli - za dużo chętnych, kolejka ochotników była jeszcze przed otwarciem. Nikt nie unika służby, wszyscy sami się zgłaszają.
Wojna wywraca jednak życie Ukraińców do góry nogami. Wkrada się wszędzie tam, gdzie dotychczas toczyło się normalne życie.
Moja mama, która wynajmowała biuro w piwnicy w centrum miasta, przekazała je do dyspozycji Czerwonego Krzyża, chociaż bardzo się martwiła i płakała, bo oddawała swój biznes, swoje studium wokalne, które tworzyła 15 lat, swoją duszę i serce... Zostawiła tam cały sprzęt - głośniki, mikrofony, nie było czasu zabrać. Z drugiej strony nie jesteśmy pewni, czy w domu byłoby bezpiecznie to wszystko przechowywać. Nie wiadomo, czego bać się bardziej: bomb czy maruderów rabujących ludziom dobytek.
Tłumaczka z anglistyki UŁ
W biurze Czerwonego Krzyża poszukiwali osoby mogącej zostać tłumaczką dla wolontariuszy przybywających do pomocy z Wielkiej Brytanii i Ameryki, którzy nie rozumieją ani rosyjskiego, ani ukraińskiego, więc Viktoria zgłosiła się bez wahania. Teraz pisze o swoich doświadczeniach i pożytkach z wiedzy, jaką przez trzy lata zdobywała, studiując na Wydziale Filologicznym UŁ:
Jestem taka szczęśliwa, że moje umiejętności mogą się przydać, i wdzięczna każdemu wykładowcy, z którym miałam zajęcia na anglistyce w Łodzi, bo się udało! Teraz zdaję tutaj najlepszy egzamin, jaki można sobie wymarzyć, egzamin życia. Wspaniałe jest to, że mogę dzwonić do Polski w różnych sprawach i mówić po polsku, mogę komunikować się spokojnie z Brytyjką po angielsku – to jest wolność, w tym jest sens naszej nauki na filologii UŁ. Poznałam dużo nowego słownictwa w związku z obecną sytuacją. Staram się szukać dobrych stron tego, co robię. Wierzę, że wojna się skończy, a moja znajomość języków obcych będzie jeszcze lepsza.
W pierwszej połowie dnia zazwyczaj nic nie planuję, jestem do dyspozycji Czerwonego Krzyża, czekam na telefon, żeby pomagać w tłumaczeniach, co zawsze jest dla mnie zaszczytem. Na uniwersytecie mam zajęcia zdalne, do tej pory nie zdążyłam połączyć się tylko na dwie lekcje. Póki jest połączenie, będę się starać studiować online. Dla mnie to bardzo ważne - dziękuję za pomoc wszystkim nauczycielom, którzy to rozumieją, jestem im naprawdę bardzo, bardzo wdzięczna.
Każdy walczy jak potrafi
Dziś ponad 800 wolontariuszy-tłumaczy z różnych miast Ukrainy współpracuje, przekładając na różne języki petycje, wiadomości, filmiki, a następnie wysyła je do zagranicznych mediów. Bo prowadzimy też wojnę informacyjną, w której musimy walczyć nie za pomocą broni, a za pomocą słowa. Każdy pomaga jak może, kto zna języki – tłumaczy, kto uprawia sport – pomaga fizycznie, studenci plotą siatki maskujące, babcie – lepią pierogi (nie ruskie, ukraińskie!) dla żołnierzy oraz przedstawicieli obrony terytorialnej. Dzisiaj (6 marca) żegnamy się z przyjacielem, który ożenił się pół roku temu. Teraz zmobilizowano go na rok. Trudno jest, bardzo trudno nawet o tym pisać...
Ale trzymamy się, wierzymy w lepsze jutro. Mam nadzieję, że wkrótce ten koszmar się skończy, wrócimy do normalności, skończę studia w Łodzi, pojedziemy z rodziną nad morze i wszystko będzie jak dawniej. Nie może być inaczej! - kończy swa relację Viktoria Ptashynska, jednocześnie dziękując Polakom za wsparcie, jakiego udzielają walczącej Ukrainie i jej uciekającym przed wojną mieszkańcom.
Opracowanie: Centrum Promocji UŁ